Z pisaniem u mnie od jakiegoś czasu krucho. Problemy które opadły mnie niczym ptaki z filmu Hitchcocka przeszkadzają się skupić, rozdziobują litery, porywają słowa, furkotem drapieżnych skrzydeł rozpraszają ułożone już zdania…
Przypomnę Wam zatem Opowieść Wigilijną, którą napisałam sześć lat temu. Może nie wszyscy tu zaglądający ją czytali. A jeśli znacie.. to też posłuchajcie.
Kiedy przeminie już ten przedświąteczny czas szaleńczych gonitw z obłędem w oczach i ścierką do kurzu w ręce, tych wyścigów sześciowózkowych po hiper i supermarketach, a zapachy detergentu i proszku do czyszczenia wszystkiego, co doczyścić się da zastąpione zostaną aromatem pierników, gotujących się suszonych grzybów i choinkowym wspomnieniem lasu… Wtedy wyłaniają się z szarej niepamięci wszystkie te Duchy Przeszłych Świąt Bożego Narodzenia. Są i te wesołe dziecięcą radością oczekiwania na pierwszą gwiazdkę, i te śmieszne, i te straszne i te bardzo smutne… Popędźmy zatem w przeszłość.
Oto Duch z lat bardzo odległych, gdy ja pląsałam jeszcze wśród gwiazd, a moi rodzice sami byli małymi dziećmi.|
Uwaga – oto nadchodzi Duch straszny, Duch Wojennych Świąt Bożego Narodzenia. Ma na sobie poszarpane łachmany, w ręku trzyma piernik z marchwi, na jego twarzy gości przerażenie.
Małe mieszkanie, na stole kilka chudziutkich potraw przyrządzonych z trudem zdobytych produktów. Licha to wigilia, choć paaachnie przepysznie wiecznie głodnym dzieciom. Ale nikt nie je, nikt o jedzeniu nawet nie myśli. Bo oto rodzice stoją w kącie tuląc do siebie dwie dziewczynki. Jedna z nich, z kokardą na czubku rozwichrzonej czupryny, kurczowo trzymająca na rękach pieska – to moja Mama. Na środku pokoju rozzłoszczony niemiecki oficer głośno krzyczy, dwóch żandarmów przetrząsa bez powodzenia biedniutkie mieszkanko. Czegoś szukają, wrzeszczą pytająco: Jude? Jude? Dorośli kręcą przecząco głowami… Niemcy złoszczą się, bo nikogo i niczego znaleźć nie mogą. Na szczęście żydowska rodzina w porę ostrzeżona uciekła do lasu. I oto nagle, w tej pełnej napięcia atmosferze z rąk mojej Mamy wyrywa się mały dzielny piesek, z groźnym warczeniem dopada butów oficera i zatapia w nich zęby. Świat zamiera. Rodzice widzą już los i psa i dzieci i ich samych. Ale oficer wybucha nagle serdecznym śmiechem i mówi dziwnym twardym językiem:
– Sher Gut, topry pes, odwaszny. Tesz mam f domu hunt, o taki maly – i pokazuje ręką gest poniżej kolana.
Chwilę później nadal się śmiejąc wychodzi zabierając swoich aniołów stróżów. A malutka sunia Lalka zostaje wielką bohaterką tego dnia i wszystkich następnych.
Przenieśmy się w czasie o lat …dzieści. Nadchodzi kolejny Duch Świąt. Ubrany w koszulę non iron, minę ma wesołą, kpiące iskierki w oczach, a w ręce trzyma płomyk.
– Synku usiądź spokojnie – mówi moja Mama
– Choinka się pali!
– Tak, wiem, pięknie prawda?
Przy suto zastawionym stole tłoczno i wesoło. To czasy PRL-u, ale udało się zdobyć to, „załatwić” owo i wystarczyło, by stół zapełnił się przysmakami. Jest karp w galarecie spod lady i kompot z suszonych jesienią w piekarniku owoców i doskonałe pierniczki Stasi, gospodyni dziadków, jest i makowiec z maku pracowicie mielonego w maszynce do mięsa. No i kutia, obowiązkowa tradycyjna potrawa z dalekich, a jakże bliskich sercu mojego Dziadka, Kresów. W kącie stoi wielka choinka, na której palą się świeczki.
– Choinka się pali! – woła mój brat ponownie
– Tak, tak, pali się – odpowiadają zniecierpliwionym chórem dorośli, już źli odrobinkę, że im w rozmowie łobuziak przeszkadza.
– Świeczki się palą, podoba ci się, tak? – pyta Mama. – Zjesz trochę rybki?
– Ale choinka się pali! – woła malec ponownie.
– Tak, wiemy – zaczyna dziadek, ale zerka przy tym na choinkę…
– Rany Boskie – choinka się pali! – krzyczy.
Faktycznie. Od świeczki zapaliła się gałązka, od niej druga, płomyki wesoło skacząc po zielonych lecz suchych igłach powędrowały coraz wyżej, i tak choinka zajęła się powoli ogniem, który teraz już bucha i wesoło strzela iskrami.
Akcja gaśnicza w której uczestniczy cała rodzina trwa dłuższą chwilę. Na pierwszy, trafne określenie – ogień – idzie kompot z suszonych pracowicie jabłek i śliwek, potem woda z wiadra w którym niedawno chlupały karpie, a tląca się jeszcze przyczyna nieszczęścia wyrzucona zostaje przez balkon do ogrodu wprost na śnieg.
– Mówiłem, że choinka się pali – kwituje mój brat.
Zdyszani akcją ratunkową goście siadają ponownie do stołu i wigilia przy wtórze śmiechów toczy się dalej.
I znów pędzimy w przyszłość. Znika nam z oczu spalona choinka i roześmiane twarze, milkną śmiechy. Nadchodzi kolejny Duch. Ubrany w czarną pogrzebową szatę, w ręku ma klepsydrę w której przesypują się ostatnie ziarenka życia.
Stół wigilijny zastawiony tym, co na kartki udało się dostać lub bez nich załatwić. Ale nikt nie myśli o jedzeniu. Siedzimy wszyscy przy stole milcząc, opłatek leży w kręgu splecionych w rozpaczy dłoni. Czekamy z podzieleniem się nim, na moją Mamę, która jest teraz w szpitalu, przy łóżku swojego Ojca. W ciszy rozbrzmiewa dzwonek telefonu, Tata odbiera, słucha chwilę.
– Dobrze kochanie – mówi. – Powiem.
Trzask odkładanej słuchawki grzmi głucho.
– Dziadek nie żyje – słowa docierają do nas jak przez grubą watę. Zostańcie, pojadę po Mamę.
Ta Wigilia także pozostanie w pamięci na zawsze.
Pędzą lata, migają kolejne Święta. Coraz mniej bliskich przy wigilijnym stole, coraz większe pustki. Ale zapełniają się luki nowymi członkami rodziny. Życie trwa dalej.
Nowy ustrój, nowa wigilia, nowa rodzina.
Duch tym razem nałożył szpitalny fartuch. Twarz ma zmęczoną z niewyspania, ale minę wesołą i mruga do nas okiem stetoskopu.
Niedawno wróciliśmy ze szpitala, ale choć jesteśmy wykończeni, to przy stole panuje radość, bo nasza córeczka wreszcie jest z nami. Specyficzna to wigilia. Towarzyszymy w ścisłej diecie córce, by nie było jej przykro. Zamiast grzybowej z łazankami jest chudy rosołek, gotowana na parze ryba udaje smażonego karpia, a liść sałaty kapustę. Na deser kilka wafli ryżowych. Przełamujemy się chlebem, bo nikt do kupowania opłatka głowy nie miał. Siedzimy trzymając się za ręce i uśmiechamy, a dziecko drzemie wtulone we mnie. Choć okna nie umyte, kurz na podłodze i meblach osiadł warstwą kopalną, a oczy zamykają się ze zmęczenia, to nieważne. Jesteśmy w trójkę, razem i jesteśmy szczęśliwi.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Zapominamy w pogoni za uciekającym czasem, czyszcząc okna, podłogi, meble, rywalizując w kulinarnych zapasach i prezentowych piramidach… co tak naprawdę jest najważniejsze. To my i nasi bliscy i czas z nimi spędzony. To czas magiczny, niepowtarzalny, duch przeszłych świąt, który siada z nami przy wigilijnym stole.
Łapmy te obecne chwile szczęścia, układajmy w szufladach pamięci, by starczyło na wszystkie przyszłe, owiane mgłą nieznanego dni.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Tyle opowieść z świąt zaprzeszłych.
Tę wigilię spędziłam bardzo miło w gronie rodziny, bez wcześniejszego szału sprzątania, mycia, czyszczenia wszystkiego, co doczyścić się da… I tak jest najlepiej.
Duch Teraźniejszych Świąt minę ma niewesołą, ale bardzo się stara patrzeć z nadzieją w przyszłość.
Tusząc że pan Dickens wybaczy mi tę marną parafrazę jego Opowieści spokojnego czasu Wam życzę.